To, jaki będzie ostateczny wynik naszej gospodarki w tym roku, zależy głównie od tego, w jaki sposób oraz jak długo będziemy musieli radzić sobie z pandemią. Nie wszyscy się z tym godzą, prawda jest jednak taka, że to, ile firm ucierpi, ile branż zostanie dotkniętych przez obostrzenia, które mają na celu przerwanie transmisji wirusa i wypłaszczenie krzywej zachorowań, będzie zależało od tego, jak zachowujemy się i jak zachowamy się w obliczu trwającej pandemii COVID-19.
Trudno się dziwić, że w ostatnim czasie przedstawiciele kilku branż, dotkniętych ograniczeniami, wyszli na ulicę, aby wyrazić niezadowolenie wobec decyzji rządu. Mamy do czynienia z największym kryzysem, z jakim mierzą się pokolenia dzisiejszych 40-, 30- czy 20-latków. Będzie to na długo też prawdopodobnie największy kryzys, jaki widzi najmłodsze pokolenie, obecni uczniowie liceów i szkół podstawowych. Nic więc dziwnego, że w sytuacji, która nie została dotąd spisana ani zdiagnozowana przez żadnego ekonomistę, analityka czy historyka, lista poszkodowanych wydłuża się z miesiąca na miesiąc. Do firm z branży gastronomicznej, turystycznej, rozrywkowej, fitness czy eventowej dołączyli, w wyniku decyzji o zamknięciu cmentarzy na czas święta Wszystkich Świętych, sprzedawcy kwiatów i zniczy. Niewątpliwie to dla nich trudny moment, w końcu przedsiębiorcy liczyli na odrobienie strat, które ponosili od czasu wiosennego lockdownu.
Przede wszystkim starajmy się zrozumieć, że tego świata, który istniał rok, dwa czy trzy lata temu, nie ma. Zniknęły sprawy, które wtedy były dla przedsiębiorców kluczowe. Na ich miejscu pojawiły się zupełnie nowe problemy, trudności czy wyzwania, na które, dopóki jesienna fala pandemii nie zacznie opadać, trudno jest znaleźć w pełni satysfakcjonujące rozwiązania i odpowiedzi. To dlatego Europa wstrzymała dziś oddech i wszyscy, bez względu na profesję, region, zawód, branżę czy skalę działania, mamy przed sobą jeden problem – powstrzymać pandemię.
Francja, Niemcy, Czechy, Włochy, Holandia – tam doszło ponownie do twardego lockdownu. Teraz do tego grona dołączają Austria i Wielka Brytania. Dlaczego o tym wspominam? Gdyż rząd, próbując iść drogą środka, skutecznie unikał dotąd rozwiązań, które Polaków i polskich przedsiębiorców stawiałyby przed dwoma czarnymi scenariuszami: albo brak obostrzeń, albo całkowity lockdown. Jest trzecie wyjście. Droga zdrowego rozsądku. Droga, która nie wybiera żadnego ze skrajnych rozwiązań. Tyle że może się ona udać wyłącznie pod warunkiem, że Polacy, mimo że niechętni ograniczeniom i zmęczeni lockdownem, do którego doszło na przełomie marca i kwietnia, zastosują się w całości do rozwiązań, jakie proponuje rząd. Od tego zależą nasze zdrowie, nasze bezpieczeństwo, a także kondycja, perspektywy i przyszłość polskich przedsiębiorców i pracodawców.
We Francji, aby wybrać się do pracy lub na zakupy, trzeba najpierw okazać certyfikat, bez którego opuszczenie mieszkania nie jest możliwe. Poza tym francuskie supermarkety mogą sprzedawać wyłącznie artykuły pierwszej potrzeby. Włochy i Niemcy podjęły decyzję, że kina, teatry, muzea, parki rozrywki będą zamknięte. W Niemczech dodatkowo nie działają hotele. We Flandrii na terenie Belgii salony fitness, kręgielnie czy baseny stoją zamknięte. Na Litwie do restauracji mogą wejść tylko osoby, które wcześniej się zarejestrowały. Na terenie Grecji odwołane zostały wydarzenia kulturalne. W Czechach lokale usługowe zostały niemal w całości zamknięte, poza tym u naszych sąsiadów obowiązuje zakaz wychodzenia po 21:00 z domu. Muzea, galerie, dyskoteki, kluby nocne i kasyna stoją w Irlandii zamknięte.
Wydaje się zatem, że rozwiązania, na które decyduje się polski rząd, na tle obostrzeń w innych krajach, są po prostu rozsądne i przede wszystkim wyważone. Z chwilą, kiedy pandemia znalazła się w odwrocie, krzywa zachorowańobniżała się, a Polacy zaczynali uczyć się życia w nowej normalności, konsumpcja u progu wakacji mocno odbiła w górę. W lipcu sprzedaż detaliczna wzrosła o 3% w skali roku oraz prawie 7% w skali miesiąca. Pozytywnie zaskoczyła wtedy sprzedaż dóbr trwałych, takich jak samochody, meble, RTV i AGD. Według ESI, mierzonego planami zakupu samochodu w perspektywie roku, Polacy w lipcu, ustępując tylko Duńczykom, Holendrom i Irlandczykom, należeli do największych optymistów w UE. Nie inaczej plany zakupu mieszkania lub budowy domu częściej niż Polacy mieli wtedy wyłącznie Węgrzy, Finowie i Duńczycy.
Dokładnie w tym samym czasie Grant Thornton i Element podały, że w czerwcu na 50 największych portalach rekrutacyjnych w Polsce pojawiło się prawie 250 tys. nowych ofert pracy. Oznaczało to wzrost o 26,1% wobec poprzedniego miesiąca. Eurostat podał, że z bezrobociem na terenie UE lepiej od Polski radzą sobie tylko Czechy. Wnioski z lipcowego badania rynku pracy, prowadzonego przez badaczy z Wydziału Zarządzania UW, Ernst & Young oraz thinktanków CASE, GRAPE, IBS i CenEA, też dawały nadzieję do trwałej poprawy: fakt, skala bezrobocia urosła przez pandemię, to jednak nie rosła od dwóch miesięcy, z kolei do stanu sprzed pandemii wracały powoli wynagrodzenia.
Pod koniec lipca prof. Łukasz Hardt, członek Rady Polityki Pieniężnej, stwierdził, że maj i czerwiec oznaczał wprawdzie odbudowanie konsumpcji, to jej niska dynamika sugeruje, że czas odbicia jeszcze przed nami. Każdy z nas miał prawo żywić wtedy nadzieję, że najgorsze za nami, a bilans firm, niemal bez wyjątku nadszarpniętych przez skutki pandemii, będzie odtąd tylko rósł, a nie malał. Tego potrzebowała gospodarka. Tego potrzebował zarówno przemysł, jak i usługi. Temu myśleniu firmy w Polsce podporządkowały swoje plany na drugą połowę roku.
Od wprowadzenia nowych obostrzeń, wraz z powrotem pandemii wrócił zgoła uzasadniony niepokój o pracę i zarobki. Część osób, która poczuła, że ich branże są w nieuzasadniony sposób poszkodowane, zebrała się w Warszawie, aby protestować. Od tygodnia na ulicach polskich miast i miasteczek pojawiły się też liczne grupy protestujących przeciw wyrokowi Trybunału Konstytucyjnego. Po pierwsze, podobnie jak premier Mateusz Morawiecki i minister Adam Niedzielski, apeluję: kiedy COVID-19 rośnie w siłę, to nie jest dobry moment, abyśmy wychodzili na ulicę. Pilnujmy tego. Nie proszę, abyśmy zapomnieli o różnicach, proszę tylko, abyśmy w obliczu pandemii zgodzili się, że życie naszych dziadków, naszych rodziców, a także nas samych jest ważniejsze od poglądów.
Po drugie, polski rząd pokazał, że na konkretne problemy potrafi odpowiedzieć i przygotować konkretne działania. Rząd szybko ogłosił doraźną pomoc dla branż, takich jak gastronomia, rozrywka, fitness czy targi, które tylko w 2020 roku mogą liczyć na ponad 8 miliardów złotych. Paweł Borys, prezes Polskiego Funduszu Rozwoju, zapowiedział, że obok doraźnej pomocy trwają prace, które zakładają wprowadzenie długoterminowych programów, są one jednak uzależnione od rozwoju sytuacji epidemicznej w najbliższym czasie. Tym właśnie różni się sprawne i aktywne państwo od państwa, które dezerteruje w obliczu kryzysu i czeka z założonymi rękami na bieg wypadków. Wsparcie, na które mogą liczyć firmy z poszkodowanych branż, podobnie jak Tarcza Antykryzysowa, ma zasadniczo dwa cele: chronić miejsca pracy i zapewnić bezpieczeństwo finansowe pracodawców. Te dwa cele mają jednak o wiele więcej skutków, a podstawowym z nich jest utrzymanie więzi gospodarczych i konsumenckich. Za te swoje działania rząd polski był niejednokrotnie chwalony na forum międzynarodowym.
Spodziewam się, że pomoc, jaką rząd zaoferuje przedsiębiorcom, spowoduje, że część ekonomistów znowu będzie twierdziła, że Polska igra z ogniem, a nasz deficyt niebezpiecznie powiększa się. Cóż, prawda jest jednak taka, że takie opinie to nic innego, tylko echo liberalnych poglądów i diagnoz, które od kilku lat są bezlitośnie weryfikowane przez rzeczywistość gospodarczą i ekonomiczną. Parę tygodni temu „Financial Times” napisał, że polityka austerity, czyli polityka skąpstwa to nie jest właściwa droga dla świata, który wychodzi z kryzysu. Tego samego zdania są eksperci Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Banku Światowego, których niepokoi, że wiele krajów rozwijających się szuka cięć, zamiast szukać inwestycji. Te same opinie wybrzmiały w Parlamencie Europejskim. Eurodeputowani zkomisji budżetowej w przyjętym w ubiegłym tygodniu stanowisku zgodnie podkreślają, że budżet UE potrzebuje dodatkowych ponad 14 miliardów euro na inwestycje w 2021 roku.
Nie tak dawno noblista Joseph E. Stiglitz wyraził opinię, że „Deficyt jest czymś, z czym będziemy musieli jakoś żyć. Kiedy szliśmy walczyć w II wojnie światowej, nie pytaliśmy, czy nas stać. Wydawaliśmy pieniądze”. Istotnie, amerykański ekonomista Greg Mankiw napisał coś do złudzenia podobnego: „Są czasy, gdy trzeba się niepokoić wzrostem długu publicznego. Lecz to nie jest ten moment”. Od marca tego roku każde z europejskich państw stoi przed kluczową decyzją. Albo: ograniczać deficyt i próbować w imię liberalnych dogmatów ekonomicznych, święcących największą popularność w końcówce ubiegłego wieku, wyjść w rocznym bilansie na zero. Albo: pozwolić austerity odejść do historii, aby stać, wbrew ekstremalnie trudnym warunkom, u boku przedsiębiorców, pokazując, że kryzys gospodarczy to jest sprawa nas wszystkich i wszyscy solidarnie musimy stawić mu czoła.