Janet Adamy na łamach „The Wall Street Journal” napisała, że według Banku Rezerwy Federalnej w St. Louis to w młode pokolenie Amerykanów najmocniej uderzy kryzys gospodarczy. Stopa bezrobocia wśród millennialsów (roczniki 1981-1996) rosła szybciej, niż w przypadku pokolenia X (1965-1980) oraz baby boomersów (1946-1964). Dzisiejsi 20- i 30-latkowie dysponują znacznie mniejszym majątkiem, niż starsze pokolenia, kiedy byli w tym samym wieku. W podobnym tonie wypowiadał się Andreas Kluth, felietonista Bloomberga, stawiając tezę, że ze wszystkich pokoleń po II wojnie światowej to millennialsi pod względem ekonomicznym są najbardziej poszkodowaną generacją. Gdy wchodzili na rynek pracy, wybuchł kryzys 2008 roku. Teraz uderza w nich jeszcze mocniej kryzys wywołany pandemią. Ich oszczędności topnieją. Przed wybuchem pandemii co czwarty z nich musiał radzić sobie ze sporymi długami.
Jakub Sawulski, wykładowca SGH, kierujący zespołu ekonomistów w Polskim Instytucie Ekonomicznym, udzielił pod koniec kwietnia wywiadu, w którym stwierdził, że dzisiejsi dwudziestolatkowie nie będą mogli nawet wyemigrować, bo nie będzie dokąd, skoro wszędzie będzie tak samo źle jak w Polsce. Najczarniejsza z prognoz, jaką dzielił się Sawulski, dotyczyła bezrobocia, które miało – i to pod warunkiem, że epidemia potrwa kilka miesięcy – osiągnąć dwucyfrowy wynik. Miał to być efekt jobless recovery: „PKB w ciągu roku czy dwóch [od momentu recesji] wraca do poziomów obserwowanych wcześniej, ale rynek pracy pozostaje w złej kondycji przez kolejnych kilka lat”. Okazało się jednak, że ani pandemii, której druga fala uderzyła mocno w Europę, nie udało się trwale pozbyć z naszego życia, ani bezrobocie, głównie za sprawą skuteczności Tarczy Antykryzysowej, na szczęście nie wymknęło się spod kontroli.
O tym wszystkim przypomniałem sobie kilka tygodni temu, z chwilą podania do wiadomości publicznej rozmaitych danych i prognoz, które, pisane na marginesie tekstów o millennialsach, wszystkie razem rzucają światło na to, jakim modyfikacjom ulegnie rynek pracy w perspektywie dekady. Po pierwsze: ponad 60% pracowników zmieniłoby profil nauki, gdyby mogło cofnąć czas, z kolei ponad 80% badanych deklaruje, że zmieni prace z powodu zbyt niskiego wynagrodzenia. Oto wnioski z raportu Polskiego Instytutu Ekonomicznego. Po drugie: z trzeciej edycji raportu World Economic Forum „Future of Jobs Report” dowiadujemy się, że do końca 2025 roku połowa wszystkich pracowników będzie musiało przekwalifikować się. W ciągu zaledwie pięciu lat aż 85 milionów miejsc pracy może zostać odebrana ludziom przez maszyny, chociaż ma się w to miejsce pojawić 97 milionów nowych stanowisk, lepiej dostosowanych do nowego podziału pracy między ludźmi, maszynami i algorytmami. Czy na naszych oczach nie spełniają się właśnie szacunki, które w 2017 roku podali eksperci tego samego World Economic Forum? Wówczas, cytowana przez wszystkie media ekonomiczne na świecie, rozeszła się wieść, że 65% dzieci w wieku szkolnym będzie pracować w zawodach, które jeszcze nie istnieją.
Zapewne nie wyczerpuje to listy zmian, które dotkną rynek pracy. Wynik badania „Workforce of the Future” koncernu Cisco też daje mocno do myślenia: 83% pracowników biurowych w Polsce chce mieć możliwość wyboru miejsca, z którego będzie wykonywała obowiązki. Home office pozwala na większą elastyczność i dzięki niemu pracownicy są lepiej zorganizowani – tak z kolei brzmią główne wnioski z badania „Efektywność pracy zdalnej” przygotowanego na zlecenie Rzetelnej Firmy i Krajowego Rejestru Długów. Co ciekawe, prawie połowa (45%) badanych zgodziło się ze zdaniem, że pracując zdalnie, poświęca na wykonywanie zadań więcej czasu, niż w biurze. Mimo to z danych, które udostępnił GUS, wynika, że zaledwie blisko 25% osób skorzystało w 2020 roku z możliwości pracy zdalnej w czasie epidemii: najwyższy odsetek (ponad 67%) odnotowano wśród pracowników ICT, a najniższy, co w żaden sposób nie powinno dziwić, gdy weźmie się pod uwagę charakter codziennych zadań do wykonania, w zawodach robotniczych (mniej niż 2%). Nikogo chyba też nie dziwi, że to akurat takie koncerny, jak Twitter czy Facebook w pierwszej połowie marca, na długo zanim pandemia COVID-19 nabrała zawrotnego tempa, bez zwłoki i często szybciej od firm z innych branż wysłali pracowników na pracę zdalną. Google home office zagwarantował pracownikom nawet do lipca 2021 roku.
Cóż, kiedy tyle się mówi o pracy poza siedzibą pracodawcy, warto pamiętać o szacunkach Polskiego Instytutu Ekonomicznego: w Polsce 27% zatrudnionych ma możliwość pracy z domu, podczas gdy w krajach OECD jest to średnio 40%. Skąd ten wynik? Ze struktury gospodarki, gdzie o sile polskiego rozwoju decyduje przemysł, w mniejszym stopniu usługi. Trochę mówi się o tym, że firmy produkcyjne przeniosą się z Azji m.in. na Stary Kontynent, na pewno jednak, co wynika z dynamiki polskiego rozwoju, rynek usług będzie rósł.
To samo mówi raport „Sektor nowoczesnych usług biznesowych w Polsce” i dodatkowo wskazuje, że mniejsze rynki, takie jak Koszalin, Piła, Tarnów, Elbląg, Nowy Sącz, Kalisz czy Legnica, nie są na tle polskich metropolii skazane na porażkę w przyciąganiu nowych inwestycji z sektora. Rzecz jasna, nie są to wszystkie czynniki, które sprawią, że home office zostanie z nami na dłużej. Według raportu Useme.com upowszechnienie pracy na odległość bezpośrednio wpływa na rozwój rynku usług freelancingu w Polsce i na świecie. Liczba „wolnych strzelców”, czyli osób zarabiających na zleceniach, do końca 2020 roku zwiększy się w Polsce do około 517 tysięcy osób. Wzrost ten oznacza 15% w porównaniu z 2019 rokiem. Robi wrażenie, lecz większe wrażenie robi fakt, że w tym samym okresie wartość rynku freelanerskiego online zwiększyła się do ponad 12 miliardów złotych, czyli o 28% w skali roku.
Co mądrego da się zatem powiedzieć o rynku pracy? Pierwsza intuicja, którą podziela wielu analityków, z bliska przyglądającym się skutkom światowej pandemii, brzmi: przestańmy dzielić rynek pracy na rynek pracownika i rynek pracodawcy. O wiele bardziej na miejscu są inne pytania: czy jest to rynek online, czy offline? Czy jest to rynek w warunkach rozwoju, czy w warunkach zapaści, która, chcąc nie chcąc, zatyka płynność finansową wśród pracodawców? Naturalnie, odkąd – wraz z pojawieniem się koronawirusa w Polsce – rząd zdecydował się wprowadzić na terenie kraju stan zagrożenia epidemicznego, który otworzył drogę do wiosennego lockdownu, nie ulegało wątpliwości, że musi się to odbić na rynku pracy.
Dlatego stawiam głośno pytanie: w jakiej kondycji znajduje się rynek pracy w Polsce? Dane pochodzące sprzed kilku dni z BAEL (Badanie Aktywności Ekonomicznej Ludności) dowodzą, że rośnie liczba Polaków aktywnych zawodowo(56,9%). Co ciekawe, liczba ta rośnie we wszystkich grupach wiekowych i oznacza wzrost nie tylko kwartał do kwartału, nie tylko rok do roku, lecz to po prostu najwyższy wynik w historii badania.
Nie dziwi zatem, że według danych Eurostatu z końca października przeciętna stopa bezrobocia w UE, po uwzględnieniu czynników sezonowych, wyniosła 7,5% we wrześniu, tyle samo, ile w sierpniu. Polska z wynikiem 3,1% kolejny miesiąc z rzędu osiągnęła drugi najlepszy wynikiem we Wspólnocie, po naszych sąsiadach Czechach. To pewnie jeden z powodów, dlaczego aż 57% ankietowanych w cyklicznym badaniu Polskiego Funduszu Rozwoju i Polskiego Instytutu Ekonomicznego deklarowało pod koniec sierpnia, że pandemia nie miała wpływu na zmianę sytuacji finansowej gospodarstw domowych. Inna sprawa, że pandemia w większym stopniu niż na sytuację ekonomiczną wpłynęła na zwyczaje Polaków. To też pewnie jeden z powodów, dlaczego, pomimo trwania pandemii, aktualna jest prognoza, że w nadchodzącej dekadzie bieżące dochody Polaków mierzone metodologią OECD będą większe niż mieszkańców Włoch, Portugalii czy Hiszpanii i osiągną 85% dochodów mieszkańców Niemiec. Mam nadzieję, że duży wkład w ten wzrost będzie miało pokolenie polskich millennialsów.